a

40 lat temu świat poznał DeLoreana, który potrafił podróżować w czasie

Einstein został pierwszym podróźnikiem w czasie!
klasykami.pl
3 lipca, 2025

Był lipiec 1985 roku. Ronald Reagan wciąż był prezydentem, właśnie nagrano „We Are The World”, a w kinach pojawił się film, który zawładnął wyobraźnią całego pokolenia. Nie chodziło jednak o historię chłopaka z deskorolką. Dla wielu głównym bohaterem był samochód, który zamiast jeździć, skakał między latami.

88 mil na godzinę i 40 lat historii

Dokładnie 3 lipca mija 40 lat od premiery pierwszej części „Powrotu do przyszłości”. Jeśli wciąż myślisz, że najważniejszym bohaterem był Marty McFly – jesteś w błędzie. To DeLorean DMC-12, który stał się wehikułem czasu, ukradł całe show. Choć był samochodem produkowanym w krótkiej i burzliwej historii pewnej upadłej firmy, film wyniósł go do rangi kultowego obiektu popkultury. Nie przez osiągi. Nie przez jakość wykonania. Ale przez genialny pomysł, garść kabli i kondensator strumienia, który na zawsze zmienił sposób, w jaki patrzymy na tę stal nierdzewną.

Ten tekst nie będzie o historii samego DMC-12. Nie będziemy się rozczulać nad jego zawieszeniem Lotusa, PRV-em pod tylną klapą czy montażem w Irlandii Północnej. Dziś skupimy się wyłącznie na filmowym wehikule czasu. Na tym, jak powstał, jak działał, z czego był zrobiony, i co się z nim stało po zakończeniu zdjęć. Oraz dlaczego to właśnie on, a nie KITT, Batmobil czy jakikolwiek inny ekranowy pojazd, do dziś wywołuje taki błysk w oku.

Gotowi? To ustaw zegarek. Musimy złapać dokładnie 88 mil na godzinę.

Dlaczego akurat DeLorean?

Na początku miała to być… lodówka. W pierwszych wersjach scenariusza wehikuł czasu miał być skrzynią z zamrażarką, zasilaną energią atomową. Problem polegał na tym, że… było to kompletnie niepraktyczne. Trudno kręcić dynamiczny film, kiedy bohaterowie muszą wsiadać do lodówki lub co lepsze taszczyć ją po pustkowiu. Poza tym ktoś na planie zauważył, że dzieci mogłyby próbować włazić do lodówek – co raczej nie pasowało do radosnego kina familijnego.

Więc skoro maszyna czasu musi się poruszać – czemu nie uczynić z niej samochodu?

To był moment, w którym zaczęto się zastanawiać: jaki samochód wygląda wystarczająco kosmicznie, żeby ludzie uwierzyli, że potrafi podróżować w czasie? Bob Zemeckis i Bob Gale – twórcy filmu – chcieli, żeby wyglądało to jak eksperyment naukowca-amatora. Trochę jakby ktoś zbudował prom kosmiczny w garażu z części z Castoramy i lotniska wojskowego.

I wtedy pojawił się on. DeLorean DMC-12. Auto, które w tamtym czasie było raczej symbolem porażki niż sukcesu i dodatkowo obiektem „kokainowych” żartów. Produkowany przez zaledwie dwa lata, niedopracowany, ciężki, z silnikiem, z którego aż tak dużo nie wyciśniesz. Ale miał coś, czego nie miał żaden inny samochód: nadwozie z nierdzewnej stali i drzwi unoszone do góry jak skrzydła mewy. No i ten projekt, Giugiaro to włoski artysta, który potrafi narysować piękny samochód. W skrócie, wyglądał jak uciekinier z laboratorium NASA – i dokładnie o to chodziło. Albo inaczej, to był Irlandczyk, który miał ojca Włocha, a sam był obywatelem USA, który właśnie zbiegł z NASA.

Filmowi twórcy od razu zobaczyli potencjał: można go pomylić z UFO. A to dawało pole do kapitalnej sceny w 1955 roku, kiedy DeLorean rozbija się w stogu siana przed stodołą rodziny Peabody – którzy, rzecz jasna, biorą go za statek kosmiczny.

Co ciekawe, na stole leżała też inna propozycja: Ford Mustang. Ford był gotowy zapłacić 75 tysięcy dolarów, żeby ich auto zagrało w filmie. Ale odpowiedź scenarzysty Boba Gale’a była krótka i bardzo stanowcza:

„Doc Brown nie jeździłby Mustangiem.”

I trudno się z nim nie zgodzić. Możemy odetchnąć z ulgą, bo akurat tutaj Mustang i to na dodatek ten z lat 80 (ble!) kompletnie by tutaj nie pasował. Byłoby jak z Ericiem Stoltzem, z którym nakręcono połowę Powrotu do Przyszłości. Dwa Boby (Zemeckis i Gale) powiedzieliby, słuchaj Ford. Nie czujesz klimatu. Weźmiemy jednak tego Deloreana, który aktualnie gra w serialu, ale film będziemy kręcić w nocy. Pozdro dla znających historię Foxa.

Sztuka transformacji: jak zrobiono wehikuł czasu

Kiedy już zapadła decyzja, że wehikuł czasu będzie samochodem – a samochodem będzie DeLorean – rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo. Bo choć DMC-12 wyglądał jak przedsionek statku kosmicznego, to nie wystarczało. Musiał wyglądać jak urządzenie zbudowane przez lekko stukniętego naukowca, który zna się na fizyce, ale niekoniecznie na estetyce.

Projektowanie wehikułu czasu nie było dziełem jednej osoby. To była sztafeta kreatywnych postrzelonych artystów, z których każdy dorzucił coś od siebie – i tak oto DeLorean dostał kondensator strumienia, rurki od pralki i reaktor jądrowy, który wyglądał jakby był zrobiony z części od lodówki i silnika od odkurzacza – jednak coś było z tej lodówki? Może jakaś część tak.

Na starcie był Ron Cobb – człowiek od „Conana”, „Obcego” i „Gwiezdnych Wojen”. Stworzył pierwsze szkice – bardziej przemysłowe, surowe, technicznie pokręcone. Potem do akcji wkroczył Andrew Probert (znany z Star Treka), który dołożył szczyptę retro-futuryzmu i uporządkował projekt: do jego pomysłów należał m.in. kondensator strumienia w kształcie trójramiennego „Y”.

Nie możemy pominąć Lawrence’a G. Paulla – scenografa znanego z „Łowcy Androidów”, który pomógł scalić to wszystko w jedną spójną wizję. A potem pojawił się Michael Scheffe, który przekuł rysunki w realny projekt. To on nadzorował fizyczną konstrukcję DeLoreana – w wersji „zrób to sam z tego, co masz w garażu i na złomie lotniczym”. Dosłownie: rury hydrauliczne, przełączniki z samolotów, jakieś stare anteny i dużo, naprawdę dużo kabli.

Wszystko to działo się pod czujnym okiem Mike’a Finka, szefa efektów specjalnych, który ogarniał praktyczne aspekty budowy. To on też podobno wymyślił nazwę „flux capacitor” i zaprosił Scheffe do zespołu. A za efekt końcowy – czyli płonące ślady opon i sceny akcji – odpowiadał Kevin Pike, który de facto kierował całym zespołem budującym auta filmowe.

Do pierwszej części kupiono trzy nowe DMC-12, za równowartość dzisiejszych 149 tysięcy dolarów. Każdy miał inne zadanie:

  • Samochód A – gwiazda planu. Dopieszczony egzemplarz z działającymi światłami, wnętrzem i całą tą czasoprzestrzenną magią.

  • Samochód B – roboczy twardziel. Do efektów, pościgów i drobnych kolizji. Z początku miał tylko zewnętrzne modyfikacje, potem dopchnięto mu wnętrze.

  • Samochód C – egzemplarz poświęcenia. Dziurawy dach, zamontowane kamery w środku, montowany głównie na holu. Pojawił się zresztą ponownie w trzeciej części.

Budowa trzech aut trwała około 10 tygodni i pochłonęła 150 tysięcy dolarów. Ale to był dopiero początek. Kaskaderzy nie przepadali za DeLoreanem. Według koordynatora Waltera Scotta: był ciężki, słaby i trudny w prowadzeniu. W jednej ze scen auto B wpadło w poślizg i się rozbiło. Naprawy wykonano w większości w studio.

Naprawy i konserwacja? Męczarnia. Zawsze była ekipa odpowiedzialna tylko za „utrzymanie” DeLoreana – naprawy, poprawki, cuda. Auto było piękne, ale był jaki był. Ekipa odpowiedzialna za samochód była obecna od pierwszego do ostatniego dnia zdjęciowego.

Co z silnikiem? Tu wersji jest kilka. Jedne źródła mówią, że przeszczepiono V8 z Porsche 928. Inne – że dźwięk tylko dograno, a mechanika została fabryczna. Inne źródła podają, że tylko jeden egzemplarz (ten z białą oponą z części III) dostał inny silnik. Kiedyś backtothefuture.com podawało, że dwa auta miały silniki VW i podwozie od buggy.

A słynne 88 mil na godzinę? To po prostu dobrze wyglądało na liczniku i łatwo wpadało w ucho. Oryginalny prędkościomierz kończył się na 85 mph – typowe dla amerykańskich aut początku lat 80. Twórcy dodali kilka mil ekstra. Tj. wykonali naklejkę, na którym licznik jest wyskalowany nieco wyżej. Ot taka prosta magia filmowa.

Wehikuł w akcji: kulisy produkcji trzech części

DeLorean towarzyszył Powrotowi do przyszłości od niemal pierwszej do ostatniej sceny trylogii – i za każdym razem miał do odegrania inną rolę. A trzeba przyznać, że był to aktor wymagający. Nie tylko ze względu na masę kabli i dodatków, ale też na to, że… nie zawsze chciał jechać wtedy, kiedy trzeba.

W pierwszej części DeLorean był jeszcze dość konwencjonalny – „po prostu” jeździł. Sceny z jego udziałem kręcono z precyzją chirurga. A kiedy w końcu dochodziło do momentu kulminacyjnego – czyli 88 mil na godzinę, iskry, błyskawica i zniknięcie samochodu, w grę wchodziły już efekty specjalne Industrial Light & Magic. DeLorean zostawiał za sobą dwie ogniste smugi na asfalcie. Magia.

Do drugiej części trzeba było już czegoś więcej. W końcu akcja przenosiła się do 2015 roku – czyli przyszłości, gdzie wszystko musiało być lewitujące, świecące i często niepraktyczne. I tak DeLorean dostał tryb lotu. Rozwiązano to w stylu typowym dla Hollywood lat 80.: zbudowano miniaturowy model 1:5, który był zawieszany na linkach i animowany klatka po klatce. Pojawiły się też prawdziwe, pełnowymiarowe egzemplarze, które podnosił wózek widłowy lub inny podnośnik.

W Powrocie do przyszłości III sprawy poszły jeszcze dalej. Akcja osadzona w 1885 roku wymagała, by DeLorean poradził sobie bez benzyny i asfaltu. W efekcie pojawił się terenowy wariant wehikułu czasu – z białymi oponami i zawieszeniem zdolnym znieść dziki zachód. Była też wersja kolejowa, z żelaznymi kołami, która miała przejechać po torach i osiągnąć odpowiednią prędkość przed urwiskiem.

To, co łączy wszystkie trzy odsłony, to fakt, że DeLorean zawsze był czwartym bohaterem filmu. Tak samo ważny jak Marty, Doc i Biff. Zawsze w centrum uwagi, zawsze błyszczący – dosłownie i w przenośni.

Co zostało z filmowych DeLoreanów?

Po zakończeniu zdjęć trylogii nie było planu na to, co zrobić z kultowymi egzemplarzami wehikułu czasu. To nie był jeszcze ten moment w historii, gdy każde auto filmowe lądowało w muzeum albo na licytacji z sześcioma zerami. DeLoreany użyte na planie potraktowano raczej jak zużyte narzędzia. Pozostawiono same sobie w magazynach… lub, co gorsza, kompletnie zniszczono po akcjach promocyjnych.

„B-car” – ten do scen akcji – zniszczony pod koniec trzeciej części. Niektóre elementy przetrwały, ale sam samochód już nie istnieje. Długo wisiał pod sufitem gdzieś w knajpie na Hawajach, ale to już historia.

Prawdziwy egzemplarz „A-car”, czyli ten najlepiej wykonany i wykorzystywany do zbliżeń, został odratowany i pieczołowicie odrestaurowany. Dziś znajduje się w muzeum Petersen Automotive w Los Angeles – i wygląda dokładnie tak, jak w 1985 roku na parkingu centrum handlowego Twin Pines Mall. Migoczą światła, świecą neony, kondensator strumienia pulsuje – brakuje tylko plutonu. Ten najważniejszy egzemplarz bardzo długo stał na parkingu Universal i z biegiem czasu był po prostu rozkradany.

Wersja terenowa dzisiaj jest w prywatnych rękach, pisaliśmy o nim tutaj: https://klasykami.pl/najdrozszy-delorean-swiecie-ktory-zagral-powrocie-przyszlosci/

Są też repliki. Całe dziesiątki perfekcyjnie odwzorowanych DeLoreanów, budowanych przez fanów, kolekcjonerów i totalnych świrów. Niektóre są tak dokładne, że można je pomylić z oryginałem – nawet w środku.

Prawda jest taka, że bez „Powrotu do przyszłości” DMC-12 pewnie byłby dziś tylko ciekawostką na spotach, zlotach i innych imprezkach motoryzacyjnych Może nawet mniej – zaginioną anegdotą o facecie z GM, który postanowił zbudować sportowe auto ze stali nierdzewnej i silnikiem z Peugeota.

Ale film wszystko zmienił.

Drugie życie DeLoreana: jak film uratował markę (przynajmniej w popkulturze)

DeLorean DMC-12 miał pecha. Jeden jedyny model. Jedna seria produkcyjna. Silnik nie porywał, jakość montażu była loteryjna, a jego twórca – John Z. DeLorean – wpakował się w głośną aferę narkotykową, która zakończyła jego motoryzacyjne ambicje. Bez filmu mówilibyśmy dziś o nim tak, jak mówi się o Bricklinie SV-1: „O, pamiętasz? Taki dziwny samochód z lat 70. z drzwiami do góry”. Koniec historii. Może by tak było, ale nie jest.

Ale wtedy przyszło 88 mil na godzinę, błysk, dym i… nowe życie.

Film nie tylko dał samochodowi drugą szansę. On zrobił z niego ikonę. DeLorean zaczął pojawiać się w teledyskach, był cytowany w piosenkach, parodiowany w kreskówkach, upamiętniony w grach wideo i klonowany przez fanów na całym świecie. Prawie każdy dzieciak w 1985 wiedział, że jeśli chcesz przenieść się do 1955 roku, potrzebujesz: deskorolki, plutonu i DeLoreana z kondensatorem strumienia.

Nawet sam John Z. DeLorean był zachwycony. Po premierze filmu wysłał list do Boba Gale’a i Roberta Zemeckisa, dziękując im za sposób, w jaki przedstawiono jego samochód. Dla kogoś, kto w tamtym czasie walczył z ruiną finansową i medialnym linczem, było to coś więcej niż tylko miły gest. To była iskra nadziei. Co ciekawe procesy Deloreana trwały jeszcze po premierze trzeciej części. Użycie DMC-12 dla twórców rodziło pytania, czy nie będzie to miało negatywnego wydźwięku dla potencjalnego sukcesu filmu. Sprawa DeLoreana była bardzo głośna i wtedy jeszcze w miarę świeża.

Co więcej – według niektórych źródeł, to właśnie wpływy z licencji i produktów związanych z trylogią pomogły DeLoreanowi odrobinę spłacać długi.

Dziś DeLorean DMC-12 to nie tylko samochód. To wehikuł wspomnień. Bilet do czasów, gdy kino miało więcej duszy niż CGI, a podróż w czasie wymagała czegoś więcej niż zielonego ekranu. Cóż mogę napisać na sam koniec? Osobiście jestem wielkim fanem trylogii i DMC12. Dzisiaj trylogia już pozostała nieco w tyle i bardziej mnie interesuje Delo od strony motoryzacyjnej, a nie popkulturowej ikony Hollywood. Ale nie da się ukryć, że na zawsze pozostanie wehikułem czasu. Nawet wtedy kiedy był produkowany pod wieloma względami wyprzedzał swoje czasy. Nie był za dobry, ale stał się legendarny. Wystarczyło wrócić zza grobu i zagrać jedną rolę – i zrobić to dobrze.

Tagi:

Dołącz do dyskusji

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0 0 votes
Article Rating