a

Film biograficzny o Enzo Ferrari na dużym ekranie! Czekałem długo, ale czy było warto?

klasykami.pl
12 stycznia, 2024

O tym, że Michael Mann chce zrobić film o Ferrari, można było czytać już parę lat temu. Podobno już 20 lat temu reżyser wymyślił sobie film o Enzo, ale dopiero teraz się udało. Warto było czekać?

Kiedy pojawiły się pierwsze zwiastuny, nie ukrywam, nakręciłem się. Enzo Ferrari, dzisiaj uważany za półboga i charyzmatycznego biznesmena, musiał się w końcu doczekać filmu biograficznego. Drugiego takiego nie było, a i marka Ferrari, niczym relikwia narodowa Włoch, to historia wyjątkowych samochodów. Wyścigowych, ale też tych sprzedawanych bogatym klientom, które miały pompować konto firmy, aby ta mogła się ścigać. Drugi punkt, który tylko wzmagał chęć obejrzenia filmu, to sam reżyser, który potrafi stworzyć klimat, od którego widz nie chce się uwolnić. Pierwszy film, o którym wspomnę, to „Gorączka”, która pojawia się też w niemal każdym tekście o filmie „Ferrari” lub o reżyserze. Nawet w zwiastunie wykorzystano ten tytuł, by sprawić, że widz jeszcze chętniej wybierze się do kina. Jeśli nie widzieliście tego filmu, co pewnie jest mało prawdopodobne, zobaczcie. Jeśli jest to pierwszy oglądany przez Was film Manna, doświadczycie tego, jak świetnym jest reżyserem, a na pewno zasmakujecie klimatu, którego nie da się podrobić. Żeby nie rzucać już kolejnymi znanymi tytułami jak np. „Zakładnik”, polecam zainteresować się serialem „Tokyo Vice”. Pierwszy odcinek został wyreżyserowany przez Michaela Manna i polecam każdemu, kto lubi Datsuny, mafię, yakuzę i mało przyjemnych panów w garniturach. Za chwilę wjeżdża drugi sezon.

Miała być recenzja, jak na razie piszę o reżyserze. Wspominam o nim, ponieważ poprzeczka ustawiona była wysoko i kolejne filmy takich twórców jak tutaj, muszą udźwignąć spory bagaż oczekiwań. Miało być stylowo, mocarnie i pasjonująco. Czy to dostałem? Niekoniecznie.

Od początku nie oczekiwałem filmu w stylu świetnego „Rush” lub jeszcze lepszego „Le Mans”. Mann by tego nie podał w taki sposób. Ferrari nie jest biografią, która pokazuje całe życie, a tylko krótkim wycinkiem roku 1957. Tak wąskie ramy czasowe nie są złym zabiegiem. W końcu lądujemy w najgorętszym okresie życia Ferrariego. Gdyby ktoś wymyślił taką telenowelę, to pomyślałbym, że w prawdziwym życiu to nie byłoby możliwe, a jednak. Dzisiaj nie jeden prezes dużej firmy skakałby z 80 piętra lub płakał w poduszkę u psychoterapeuty, ale po kolei. Streszczając sytuację Enzo w tamtym czasie: tak naprawdę masz dwie rodziny, w mieście mieszkasz z żoną, z którą za wiele cię nie łączy, ale nie możesz się z nią rozwieść, bo takie czasy. Za miastem mieszkasz z kochanką, z którą masz pięcioletniego syna. Żona nic o tym nie wie i chyba jest jedyną osobą z otoczenia Enzo, która żyje w niewiedzy. Twoja firma jest na skraju bankructwa i nie jest to jakiś kiosk lub zakład fryzjerski, tylko marka samochodów sportowych, włoska duma narodowa. Na dodatek nie tak dawno umarł twój syn, który tylko przypieczętował rozpad małżeństwa. Czy o czymś zapomniałem? Ach tak, żona posiada spore udziały w fabryce samochodów i w pewnym sensie zarządza firmą razem z tobą. Innymi słowy, nie ma nudy, ale czy chwyciło mnie za gardło? Momentami tak, ale nie ma tutaj stylu, którego oczekiwałem. Po prostu położenie, w jakim się znalazł Enzo, jest, jakie jest i tyle. Nie czuję współczucia, nie kibicuję w wychowaniu syna i związaniu się z tą drugą. Po prostu kino mnie tym razem nie przekonało i może jest tak, gdyż momentami nie wiem, o czym jest film. Mille Miglia i samochody czy kobiety i skomplikowane życie? Przecież to da się połączyć, ale tutaj mi się to nie klei w jedną całość.

Kiedy na ekranie pojawiają się samochody (i niekoniecznie Ferrari), to czuję, że po to tutaj jestem i oglądam seans. Niekoniecznie Ferrari? Właśnie tak, bo fakt, że początkowo widzimy zwyczajnego Peugeota, którym jedzie Enzo sprawia, że na legendy czekamy jeszcze bardziej. W filmie wykorzystano specjalnie zbudowane repliki, ale na pewno oryginalne było Maserati 250F, które można oglądać w pierwszej części filmu. Nie ma okrzyków i hollywodzkich oklasków i to mi się podoba. Tutaj film daje radę, bo łatwo można było przedobrzyć. Klasyki są, fabryka jest, Włochy są i klimat tamtych lat. A więc jednak coś się podobało! Bo jeśli chodzi o stronę wizualną, to jest tak, jak powinno być.

Wyścigi, walka lub pierwsza sekwencja z biciem rekordu prędkości, to wszystko ogląda się miło, ale do czasu. Piętnastolatek, który był odpowiedzialny za efekty specjalne i różne „komputerowe tematy”, raczej nie zdobędzie Oscara. To jest duży zgrzyt i strasznie to wygląda. Montażysta chyba też to zauważył, bo jeśli już mamy jakiś latający komputerowy samochód na wysokości 400 metrów, trwa to w miarę krótko. Film oglądałem w tym samym kinie, w którym Adam Driver na pytanie o latające kukły w filmie odpowiedział „Fuck off”, oczywiście w formie (chyba) żartu, ale rzeczywiście manekiny latają, jeżdżą lub leżą i to widać. Innymi słowy, budżet nie był przepastny i raczej trzeba było liczyć każdego dolara lub euro. Nie będę się już pastwić, ale scena wypadku, który przypieczętował los Mille Miglia, wywołała pragnienie dolania sobie czegoś mocniejszego do napoju gazowanego, żeby być srogo dziabniętym. Efekty specjalne są niespecjalne.

Żeby nie być takim na nie, jak ten pingwinek z bajki Pingu, moim zdaniem bardzo dobrze wypadł wspomniany już Adam Driver w roli Enzo. Charakteryzacja niczego sobie i dobrze się go ogląda. Co prawda, widząc go na ekranie, jeszcze długo będę myślał o Gwiezdnych Wojnach, ale trzeba iść dalej i grać nowe postacie. Po Guccim jest Ferrari i za chwilę będzie pierwszym amerykańskim aktorem, który będzie grał Włochów. Mnie przekonał i takiego Enzo kupuję. Aktorsko w większości jest prima sort. Tak myślę, bo w końcu to strona „Klasykami”, a nie „Filmami”, ale nie oczekujcie rozbudowanych postaci np. znanych kierowców, którzy w filmie pojawili się z konieczności siedzenia za kierownicą lub przy stole. Wyróżnienie w aktorskim fachu przypada młodemu aktorowi, który zagrał syna Enzo, Piero. Zapamiętałem tego dzieciaka i moment, kiedy z okna krzyczy „Ferrari! Ferrari!”. Ciekawostką jest, że Piero nigdy nie prosił swojego ojca o autograf de Portago, a same relacje Enzo z Piero podobno były nieco chłodniejsze.

Podsumowując, film Ferrari to kolejna produkcja, która wszystkich fanów motoryzacji ma chwytać za serca. Mamy zachwycać się klasykami na ekranie. Trochę tak jest, bo film warto zobaczyć dla samej historii motoryzacji, ale jeśli nie jesteś fanem włoskich klasyków, to nic się nie stanie, jeśli poczekasz i obejrzysz film poza kinem. Oczekiwania miałem duże, ale niespecjalnie zostały one spełnione. Nie żałuję seansu i kiedyś może wrócę do filmu, jak już będzie dostępny na którejś z platform streamingowych. Gdybym miał ocenić film od 1 do 10, dałbym szóstkę, choć jeden punkt byłby za te wszystkie repliki i klasyczne samochody na ekranie. Mam tylko nadzieję, że Enzo Ferrari doczeka się jeszcze filmu biograficznego np. o początkach firmy, relacjach i ogromnej więzi z synem Dino Ferrari, który miał być jego następcą. Zakończenie byłoby tragiczne i bardzo smutne, ale to mógłby być świetny film dla wszystkich fanów i nie tylko. Może się doczekamy.

Tagi:

Dołącz do dyskusji

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
rok.g
rok.g
1 rok temu

Jakie 400 metrów?
Pięcioletni syn Piero? W roku 1957 miał 12 lat, a nie 5

0 0 votes
Article Rating